Unsound w tym roku odbył się pod hasłem the Dream, które miało prowokować do krytycznego spojrzenia na sen, w którym żyje świat muzyki niezależnej. Zamknięte środowisko wzajemnej adoracji – czy rzeczywiście tak wygląda? Muzycznie artyści częściej interpretowali the Dream jako senność, rozmarzenie – szkoda, że tylko niewielu próbowało oddać muzyką złożoność narracyjną snów.
Dzień #1
Krótko podsumowując było sennie, czy to znaczy, że można było się rozmarzyć – na pewno. Np. perspektywą osobnych koncertów Radian i the Necks, którzy razem nie podołali, pewnie zbyt dużą polaryzacją stylów. Pierwszy zdominował drugiego zupełnie bezkompromisowo. Otwierająca kompozycja Cage’a straciła aktualny sześćdziesiąt kilka lat temu urok – dzisiaj prostota kompozycji razi zamiast intrygować. Melancholijnie zagrała Hildur Gudnadottir razem ze Skuli Sverrissonem – smutno, sennie, medytacyjnie. Gdyby koncert trwał 30 minut – pewnie byłbym większym entuzjastą – na dłuższy program zabrakło pomysłów.
Ephemera
Ephemera to ciekawe multisensualne prezentowanie sztuki. Zapach, obraz i dźwięk komplementarnie się uzupełniają i wzmacniają. Dźwiękowe próbki pomimo rozróżnienia na bas, drone i noise są dość stonowane i przez to do siebie podobne, a charakter twórców Hecker, Frost i Kode9 za słabo zaznaczony – może to kwestia krótkości fragmentów? Zapachy za to bardzo intrygujące, mocne i wyraźne.
Dzień #2
Koncert Soft Machine to triumf urodzonych na scenę muzyków Remontu Pomp – jak zwykle brawurowi i nieokiełznani. Ircha Quartet świetnie korespondował, podsycał i kolorował, co przy stole powstało. Gwiazdą w moich oczach był Paweł Szamburski – niesamowite wyczucie i refleks! NMO to nieśmieszny żart i przerost formy nad wszystkim. Straszne podsumowanie współczesnej elektroniki i przeintelektualizowania muzyki i za dużych nacisków na koncepcję za nią stojącą. Lepiej wypadł Lorenzo Senni – przede wszystkim w intensywnej końcówce. Suzanne Ciani – szkoda, że z Neotantrik – podejrzewam, że przez ich udział koncert stał się mało czytelny i zbyt randomowy, choć brzmieniowo bardzo zacny.
Dzień #3
Propsy za miejscówkę w Sukiennice Museum (Sala Siemiradzkiego) pomiędzy Matejkami, Malczewskimi i innymi zagrały Jenny Hval i Susanna. Płyta Meshes of Voice jest wybitna – doskonale równoważy brud noise’u z pięknem głosów artystek i melodii. Na żywo zabrakło tej równowagi, było słodko i grzecznie. Dziewczyny dały sobie włożyć muzealne kapcie – siła „Pani Krysi z MN” jest nie do ogarnięcia!
Lichens w Mandze omylnie zinterpretował temat tegorocznego festiwalu: Dream to nie Sleep. New age’owa medytacja nad syntezatorem bez polotu i pomysłu – a może z jednym pomysłem, którego za mało na cały koncert. Stylówa na Jules Winnfielda nie pomogła. Po nim jednak nastąpiło objawienie i gitarowa ekscytacja. To moment, w którym wraca nadzieja, że to nie moje zblazowanie, a rzeczywiście kiepskiej muzyki jest całe morze, w którym trudno złowić dobrą sztukę. Stian Westerhus był prawdziwą złotą rybką i wiedział dokładnie co chce zrobić i sprawnie to wyegzekwował. Gitarowy zgiełk i hałas w silnym natężeniu podany w sennej (czyt. nieoczywistej) narracji. Na koniec Alameda 4, a w zasadzie 5 z Rafałem Iwańskim. Tęsknie za Alameda Trio – za klarownością i przejrzystością. Za siłą rażenia i pogmatwaniem kompozycji, które zostały wytracone w nowym materiale. Niepotrzebnie zagrali 7 czy 8 razy intro (czytaj nowy materiał), żeby w końcu zagrać koncert (po czterdziestu minutach, czytaj stare kawałki z przytupem).
Dzień #4
Dzisiaj startuje Hotel Forum, a wczoraj mieliśmy prawdziwie wyrównaną porcję koncertów – może nie było ekscytacji, ale nie było też mielizn.
Zaczęło się w klubie Re (dzisiaj przyjdźcie wcześniej, bo będą nieoficjalne, no ale fajne, unsoundowe targi płytowe) od koncertu Mazurkiewicza na kontrabas solo – dużo kombinowania i kręcenia, a za mało grania. Mógł zagrać na każdym instrumencie, nie miało to większego znaczenia – przy tylu efektach i przetworzeniach. Dużo, nie zawsze znaczy dobrze. Gruchot/Gorzycki to rozumieją – piękny i zrównoważony występ – szkoda tylko, że tak bardzo z ich ostatnią płytą związany, że nie odfrunęli od niej daleko…
Potem przenieśliśmy się do Mangghi, gdzie z lekkim opóźnieniem zagrał Piotr Kurek do filmu „Rondo”. To był mistrzowski występ Piotrka – zwięźle, konkretnie, na temat. 20 minut skondensowanej i przemyślanej wypowiedzi. Esencja. Brawo! Po nim na scenę wyszedł Kapital w towarzystwie Pinhasa i to znów był bardzo dobry występ – przede wszystkim ze strony polskiego duetu. Podobno na Unsoundzie nie gra się solówek, co przekreśliło Richarda w oczach niektórych – rozumiem dlaczego, ale mnie ten lekko kiczowaty sznyt pasował do wzbijającego się ponad atmosferę grania Kapitala. Fani Emeralds zapewne zachwyceni (sprawdzałem!). Następnie długo oczekiwane trzęsienie ziemi, czyli ZS, które Gyda Valtysdottir trochę upupiła i nastąpiło ledwie małe tąpnięcie. Gdybym słyszał ZS po raz pierwszy wczoraj – pewnie byłbym zachwycony, a tak w wersji na 40% jest nadal dobrze, ale nie ma emocji, ekscytacji i euforii. Wolę jak walą po mordzie, bez kompromisów. Kończył Container z perkusistami (Jarmyr i Kapstad). W skrócie – pomysł podpatrzony u Bena Frosta i Innode, ale lepiej wyegzekwowany – czytaj świetny brzmieniowo, choć mam już dość prężenia muskułów w taki sposób (dwie perkusje, syntezator, przetworzenia brzmienia i wieczna kulminacja). Ciekawe czy Frostowi się podobało (a był obecny).
Dzień #5
Deathprod okazał się straszną wydmuszką. Bez pomysłu, bez treści, bez polotu – koncert był prezentacją brzmień, dźwięków, którymi można przetestować system nagłośnienia, ale z artystyczną wizją nie miał nic wspólnego. Snowtown zobrazowany post-rockiem Jeda Kurzela też zawiódł. Nie sądziłem, że można jeszcze zagrać tak, jakby 20 lat post-rocka się nie wydarzyło – wtórnie niestety okropnie – choć przynajmniej rzetelnie.
Dzień #6
Byłem na Księżycu. Czułem stan nieważkości. W końcu przekonałem się do tego materiału – on najlepiej funkcjonuje na żywo, w kontekście, w takim miejscu (św. Katarzyna). To był piękny koncert, bałem się go, ale pewnie bardziej bał się Księżyc (jaka presja!) – opłaciło się – to był bardzo dojrzały występ (elementy parateatralne), który pięknie wykorzystywał ciszę, akustykę kościoła i prostotę. Bardzo oszczędny (a łatwo było przesadzić z ozdobnikami) – tym mnie ujęli. Warto dodać, że Księżyc to głosy, a te się nie zmieniły i zabrzmiały cudownie.
Robin Fox i Atom TM skleili się trochę na siłę – kwadratowo. Doskonale było widać gdzie kończy się terytorium Robina, a gdzie Uwe – zarówno w sferze muzyki, jak i obrazu. Zabrakło poczucia humoru Atoma, ale za to Robin operował laserami w RGB. Solowe sety bardziej dopracowane – pełniejsze w witaminy. Nurse with Wound nie mógł zagrać dobrego koncertu – to studyjne, płytowe przedsięwzięcie w mojej opinii. To, że były momenty to już sukces – myślę tu o pierwszej kulminacji. Dłużyzna na początku zmotywowała połowę publiczności do szybszej wycieczki do Forum, a reszta dała się omamić psychodelą upstrokaconą kiczem (sample trąbki – serio?), a na końcu nieudaną wycieczką w trip-hop… Z godzinnego koncertu zostało 10 min, do których warto wracać. Mało.
Dzień #7
Wyjście na koncerty staje się wyzwaniem, trudniej wstać, zebrać siły, oczyścić umysł i przygotować się na kolejną porcję wrażeń. Siódmy dzień festiwalu i noce w Forum dają się we znaki. Kto dotarł do ICE jednak – nie żałował. Może TCF nie był wynagradzający, to w pewnym sensie mógł zaciekawić. Zagrał bardzo niejednorodnie i niezdecydowanie – skakał po stylach i zrobił, chyba niechcący, przegląd współczesnej elektroniki nietanecznej. Bez pomysłu, bez narracji i bez powalającego brzmienia. Natomiast Cyclobe nie pozostawił złudzeń, oni doskonale udźwignęli zadanie, któremu nie podołali Panowie z Nurse With Wound. Rytualnie, hipnotyzująco, ze smakiem i ostrością – zagrali w zgodzie z naturą, składając hołd przyrodzie. Żałuję tylko, że nie jest to zespół w pełni akustyczny, bo potrafią z żywych instrumentów wydobyć cudowne brzmienia, które czasem niepotrzebnie przesłaniają, zakłócają elektroniką. Liry korbowe, perkusjonalia, flety, duduki, dudy – ogromny wachlarz brzmień, ale też tradycji – świetnie ze sobą poskładanych. David Tibet obecny na sali – od razu powinien ich zatrudnić i nagrać nową płytę.
Święto jednak dopiero było przed nami. Łaźnia Nowa stała się świątynią, a bogiem Michael Gira. Stine Janvin Motland i Pharmakon pokazały dwa skrajne oblicza awangardy w kobiecym wydaniu. Pierwsza, posługując się tylko głosem, wypadła delikatnie, eterycznie i poza kontekstem. Druga chyba zbyt na siłę chciała pokazać, że jest twarda, bezkompromisowa i obrazoburcza. Na płytach przekonuje, na żywo wychodzi zbyt teatralnie, a nie jest dobrą aktorką. To jednak nieważne. Swans. Dwudziestominutowe intro na gong, potem również talerze i klawisz – nie pozostawiły złudzeń – to będzie długi koncert. Po niemal godzinie skończyli dopiero pierwszy numer, a w sumie grali 2h 45 min, choć czas nie miał znaczenia, jego upływ był niezauważalny. Znakomite misterium rocka, gitary, męskości, brutalności, testosteronu, charyzmy, przywództwa, rytmu, rytuałów, pierwotności, prymitywizmu, brudu, transu i ekstazy. Najmocniejsze espresso rocka, esencja muzyki gitarowej podana w formie bliskiej współczesnym kompozycjom. Na koniec jeszcze Gira wyszedł do fanów i pokazał „how to be kind” – podpisywał płyty, przybijał piątki i był najzwyczajniej życzliwy, skromny i pokorny – zupełnie inny, niż jeszcze 5 minut wcześniej. Klasa.
Dzień #8
No i sen się skończył, ale piękną pointą. Grouper zabrzmiała podobnie jak w 2009 roku – zmieniła się przestrzeń, z niewielkiego kina na salę audytoryjną ICE. Koncert wycofany, leniwy, zamglony, a artystka nieśmiała i skromna. Melancholia i nostalgia wylewały się z głośników, tylko projekt furkotał nieznośnie i kazał się zastanawiać, czy aby na pewno każdy koncert potrzebuje wizualizacji? Craig Leon jako pierwszy po Johannie Johannssonie pokazał, że wie jakie możliwości ma orkiestra i je wykorzystał – dał im pograć, a Sinfonietta Cracovia z radością Nommos wykonała. Świetna rytmika, piękne brzmienia – znakomicie uwspółcześnione. Ciekaw jestem, czy to zwiastun rytualności/plemienności następnej edycji, czy może zgłębiania sił natury? Zobaczymy – ja już nie mogę się doczekać!
Napisane w Relacje
Tagi: dream, Kraków, unsound